Kategorie
pejzaż pejzaż miejski podróż przyroda rodzina

Białoruś. Tak blisko, tak daleko

Dzień 1. Warszawa – Mińsk – Grodno

Było nas trzech, w każdym z nas jedna krew – można by było sparafrazować słowa popularnej piosenki. Mój Tata, jego pierworodny syn, czyli ja i mój pierworodny – Piotr. W takim oto męskim gronie spotkaliśmy się na dworcu Warszawa Centralna. Po wspólnym posiłku w Złotych Tarasach przeszliśmy na dworzec Śródmieście, skąd pociągiem przejechaliśmy na Okęcie.

Ja i Tata w Warszawie, przed wylotem do Mińska. Piotrek robi zdjęcie.
Nasz samolot – embraer linii Belavia.
W oczekiwaniu na ostatnią kontrolę i wejście na pokład.
Nareszcie…
Pod nami Wisła.

Leci się stosunkowo krótko – trochę ponad godzinę. Z tym, że z powodu różnicy czasu w Mińsku byliśmy ponad 2 godziny później, ale za to droga powrotna, gdyby wierzyć zegarom, trwała 15 minut. Białoruś z samolotu wygląda inaczej niż Polska. U nas pola to przeważnie kolorowe paski z różnymi uprawami, natomiast u naszych sąsiadów dominują wielkie połacie przeważnie żłtobrązowego koloru, ewentualnie zieleń lasów. Między tymi powierzchniami przebiegają drogi, z których wiele ma żółty kolor piasku.

Zniżanie przed lądowaniem w Mińsku. Klapy na skrzydłach już wysunięte.

Kontrola na lotnisku była bardzo skrupulatna, ale przebiegła sprawnie. Udaliśmy się po wynajęty wcześniej przez Internet samochód i… daliśmy się namówić na inny, za który trzeba było sporo dopłacić, ale cóż, dziewczyna (Jula) była taka ładna i samochód nie najgorszy – Skoda Kodiaq z automatem – full wypas. Wypożyczalnia znajduje się na lotnisku, co jest bardzo wygodne, bo nie traci się czasu na dotarcie do miasta. Mogliśmy od razu pędzić w kierunku Grodna.

Nasz wybór może wydawać się dziwny. Po co lecieć do Mińska, czyli dalej na wschód, a potem wracać wynajętym samochodem do Grodna i później znów jechać do Mińska na samolot powrotny? Otóż dzięki temu mogliśmy wjechać bez wiz i poruszać się swobodnie po całym kraju.

Prawie pustą drogą bardzo dobrej jakości, wśród pól i lasów z tempomatem ustawionym na 120 km/h dojechaliśmy do Grodna.

Dzień 2. Grodno, Hoża, Sobolany

Widok z okna naszego apartamentu na 16. kondygnacji, czyli w Polsce byłoby to 15. piętro. Ranek, 7 sierpnia.

Wynajęte przez Internet mieszkanie miło nas zaskoczyło. Było czyste, całkiem przestronne, z porządną łazienką i z ekspresem pełnym niezłej kawy. Wstaliśmy o 7.00, żeby dobrze wykorzystać czas i jak najwięcej zobaczyć.

Pierwszy punkt programu – Hoża. W kościele w Hoży Tato był chrzczony. Dojechaliśmy. Kościół był zamknięty. Obejrzeliśmy go z zewnątrz, zrobiliśmy sobie zdjęcie i pojeździliśmy tam i z powrotem szukając cmentarza.

Ja z Tatą przed kościołem w Hoży, zgadnijcie, kto robi zdjęcie…

Nie mogliśmy znaleźć tego cmentarza. Zapytałem wreszcie jakiegoś starszego człowieka po rosyjsku. Wyjaśnił nam jak dojechać. Okazało się, że cmentarz jest w lesie za kościołem. Znaleźliśmy tam mnóstwo grobów z naszym nazwiskiem. Było też tam wiele innych polskich nazwisk, na przykład sporo Możdżerów. Hej, panie Leszku, gdyby pan szukał rodziny…

Na tym samym cmentarzu znajduje się grób z tablicą, której nie spodziewalibyśmy się na Białorusi. Wyraźnie jest tam napisane po polsku: „Zamordowani przez sowietów”…

Tata przy pomniku pomordowanych.

Wracając zobaczyliśmy, że kościół został otwarty, weszliśmy więc do środka. Udało nam się porozmawiać z księdzem. Wyjaśniliśmy, że jesteśmy z Polski i że Tata był tu chrzczony, chcieliśmy zajrzeć w dokumenty. Niestety, na początku wojny w kościół trafiła niemiecka bomba i wszystko się spaliło.

Tata w kościele katolickim w Hoży – w miejscu swojego chrztu.
Dzwon z wieży kościelnej, zniszczony podczas bombardowania.

Przyszła pora na spotkanie z rodziną. Pojechaliśmy do rodzinnej wsi Sobolany, albo Sabaliany. Tu są nasze korzenie, stąd wyszliśmy i rozeszliśmy się po świecie.

Tata i Sławuś Waszkielewicz, czyli, jak by kto nie wiedział – Wacław.
Waszkielewiczowie słynęli ze wzrostu, siły i łysiny. Piotrek godnie kontynuuje tradycję.

Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci. W domu czekał na nas poczęstunek „czym chata bogata”. Były kanapki z wędliną, pomidorki z własnej małej szklarni, ogórki, ziemniaczki i kotlety, kompot z wiśni, ciasto oraz inne jeszcze wyroby, o których nie będę pisał, nadmienię tylko, że nie własnej produkcji, a prawomyślnie kupione w sklepie.

Gospodyni dbała, żeby na stole niczego nie zabrakło.

Nasze rodziny nie widziały się od 1975 roku. Wtedy, jeszcze za czasów ZSRR, moi rodzice z najmłodszą córką odwiedzili te strony, a Waszkielewiczowie z Sobolan przyjechali na kilka dni do Polski. Ja nie widziałem ich nigdy, pewnie byłem wtedy na kolonii.

Wujek Sławuś, ja w patriotycznej koszulce i Tata, przy stole w Sobolanach.

Dużo rozmawialiśmy. Głównie Wujek z Tatą wspominali dzieciństwo, rodzinę, koleżanki i kolegów. Lokalizowaliśmy miejsce, w którym stał dom, w którym kiedyś Tata mieszkał i w którym się urodził.

Kompocik był tak pyszny, że Piotrek sam pofatygował się do kuchni po dolewkę.
Przyjemnie jest w upalny dzień usiąść za domem w cieniu na ławce.
Wracamy do Grodna. Na szczęście mieliśmy kierowcę…

Zatrzymywali nas w Sobolanach ze wszystkich sił, ale w końcu musieliśmy wyjechać. Pożegnaliśmy się i wróciliśmy do Grodna. W drodze umówiliśmy się z Walentinem. Przyszedł tuż po naszym powrocie. Zaprosiliśmy go do wynajętego przez nas apartamentu.

To kolejny członek rodziny. Pasjonat rodzinnej historii – od lat tworzy drzewo genealogiczne Waszkielewiczów. Cierpliwie przeglądając archiwa dotarł do naszych przodków z XVIII wieku. Mój wnuczek to już dziesiąte pokolenie od tamtych praprzodków. Dostarczyliśmy mu cennych informacji na temat naszej gałęzi rodu. Gdy byliśmy już w jego mieszkaniu, Piotrek rozrysował na kartce wszystkie znane nam powiązania i odgałęzienia rodzinne.

Ale zanim tam dotarliśmy, Walentin wcielił się w rolę przewodnika po Grodnie.

Piotr, Walentin i Marian Waszkielewiczowie, a zdjęcie robi Artur, też Waszkielewicz. No proszę państwa – potęga!
Mała dygresja – to zdjęcie zrobiłem specjalnie na życzenie mojego syna. Przedstawia ono miejsce, w którym wąski tor (taki jak w Polsce) zbiega się z szerokim (rosyjskim).

Katedra katolicka pod wezwaniem świętego Franciszka Ksawerego. Przepiękne barokowe wnętrze, znakomicie utrzymane, z mnóstwem złoconych rzeźb i ozdób. Na froncie ma schody i figurę Chrystusa z krzyżem do złudzenia przypominającą tę z Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie. Napis też jest taki sam: „SURSUM CORDA”.

Oto białoruska rzeczywistość w pigułce: katolicka katedra obok której przebiega ulica Karola Marksa, od frontu ulica Stefana Batorego przechodząca w ulicę Kaliuchinską, a zdjęcie zrobione z Placu Sowieckiego.

Po drugiej stronie Placu Sowieckiego stoi ciekawy pomnik złożony z dwóch łuków – fragmentów wrót świątynnych. Jeden, z krzyżem katolickim – obrazuje kościół, a drugi, z krzyżem prawosławnym – cerkiew. W tym miejscu stała świątynia, która za czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów była kościołem katolickim, następnie, w czasach rozbiorów – cerkwią, od 1920 roku znów kościołem, a po 1945 roku znowu cerkwią, ostatecznie wysadzoną w powietrze w latach sześćdziesiątych. Piszę to z pamięci i mogłem coś pokręcić, więc w razie czego proszę o weryfikację.

Stamtąd poszliśmy na zamek, ale nie mogliśmy do niego wejść, bo akurat trwał remont. Walentin zaprowadził nas więc do państwowego muzeum mieszczącego się w imponującym gmachu w stylu socrealistyczno-klasycystycznym.

Pod tymi kolumnami nawet największy człowiek czuje się mały…

Obejrzeliśmy wystawy starodruków, obrazy, rzeźby, a nawet wypchane zwierzęta. Tatę najbardziej jednak zainteresowała kolekcja dawnej broni.

Jest jeszcze wiele interesujących muzeów w Grodnie, między innymi dom i muzeum Elizy Orzeszkowej. Niestety nie zdążyliśmy już zobaczyć żadnego z nich. Może następnym razem…

Wychodząc z muzeum upolowałem romantyczny obrazek. Zakochani nad Niemnem.

Odprowadziliśmy Walentina do domu, gdzie, jak już pisałem pokazał nam drzewo genealogiczne naszej rodziny, a także filmy, które nakręcił w Sobolańskim lesie. Pogadaliśmy trochę i wróciliśmy do naszej kwatery, mocno zmęczeni, bo dzień był intensywny i upał dał się nam we znaki.

Ulica Karola Marksa. W dali widoczna katolicka katedra. Nad nami druty linii trolejbusowych.

Mimo zmęczenia postanowiłem wybrać się na wieczorny spacer. Piotrek przyłączył się do mnie i pomaszerowaliśmy ulicą Marksa w stronę Placu Sowieckiego. Następnie skręciliśmy na szeroki deptak pełen kawiarń i restauracji, gdzie gromadziły się grupy rozbawionej młodzieży, a co kawałek spotykaliśmy gitarzystów, saksofonistów i śpiewaków dających uliczne koncerty. Był piątek wieczorem. Zaczynał się weekend.

Poszliśmy jeszcze do parku z wesołym miasteczkiem, żeby zobaczyć z bliska wielki diabelski młyn widoczny z naszego okna i wróciliśmy trolejbusem. Trzeba było się wyspać, bo jutro czekał nas kolejny intensywny dzień.

Taką fotkę strzeliłem jeszcze z przystanku, opierając aparat na koszu na śmieci, żeby nie poruszyć przy długim czasie naświetlania. To cudo z prawej to zaporożec, relikt przemysłu ZSRR.

Dzień 3. Nad Niemnem, Nowogródek, Zaosie, Nieświerz, Mińsk

Rankiem 8 sierpnia pożegnaliśmy Grodno. Warto było wypożyczyć samochód. Dzięki niemu mogliśmy dojechać w miejsce, do którego nie dotarlibyśmy innymi środkami komunikacji – Grób Jana i Cecylii z powieści Elizy Orzeszkowej „Nad Niemnem”. Tak, to miejsce istnieje. Jest tam niewielki drewniany pomnik otoczony płotkiem i dwie tablice informacyjne – jedna w cyrylicy, chyba po rosyjsku (nie przyglądałem się), druga po polsku.

Żeby przedrzeć się nad Niemen, musiałem pokonać ścieżkę z pokrzywami (byłem w krótkich spodniach), zwalone drzewo i stromą górkę.

Tacy przewodnicy wystrugani z drewna wskazują drogę do Jana i Cecylii.

Ruszyliśmy dalej. W drodze kila razy nadużywałem cierpliwości towarzyszy podróży zatrzymując się i robiąc zdjęcia krajobrazowe. Wreszcie Piotrek wpadł na pomysł, że może to on będzie prowadził, a ja „pocykam” sobie przez okno.

Białoruś to „królestwo eternitu” na wsiach pokrywa chyba większość dachów.
Wielki billboard zapowiadający wybory 9 sierpnia, a w dali panorama Nowogródka.

Zanim weszliśmy do muzeum Adama Mickiewicza w Nowogródku, naszą uwagę zwróciły dwa, stojące obok siebie pomniki. Jeden – wyraźnie poradziecki, opiewający bohaterów Wojny Ojczyźnianej i drugi, mniejszy z prawosławnym krzyżem i aniołem na szczycie. Na tym drugim zamontowana jest tablica z nazwiskami żołnierzy poległych najprawdopodobniej w Afganistanie. Chłopcy byli zapewne Białorusinami, którzy znaleźli się w radzieckiej armii z poboru. Mieli około 20 lat, tylko jeden podoficer, prawdopodobnie dowódca był po trzydziestce.

Muzeum Mickiewicza mieści się w zrekonstruowanym dworku Mickiewiczów. Zgromadzono tu przedmioty z epoki, obrazy, dokumenty i pamiątki po dawnych mieszkańcach.

Tata przed muzeum. Po prawej tablica informacyjna z napisem w cyrylicy.

Na koniec zwiedzania zaproszono nas do sali kinowej, gdzie wyświetlono bardzo interesujący i szczegółowy film o życiu Adama Mickiewicza. Wyszliśmy z mocnym przekonaniem, że Mickiewicz był wielkim białoruskim poetą, który przypadkiem pisał po polsku, bo jego rodzice mówili w tym języku…

W podziemiu obejrzeliśmy bardzo ciekawą wystawę fotograficzną. Tata mógł nam pokazać, jak wyglądał jego rodzinny dom.
Urocza prawosławna kapliczka na rozstaju dróg w Nowogródku.

Niedaleko od Nowogródka leży Zaosie, gdzie nasz wieszcz się urodził. To kolejny punkt naszego programu.

Zabudowania gospodarcze. Z prawej studnia z żurawiem. Tata mówił, że taki żuraw stał też koło jego domu.

Weszliśmy do wnętrz. Oprowadzał nas bardzo miły pan. W ogóle, na Białorusi ludzie byli wobec nas bardzo uprzejmi i życzliwi. Nie wiem, czy lubią Polaków, czy są po prostu kulturalni, a może jedno i drugie. Obejrzeliśmy pokoik, w którym urodził się Adam. Zaskakująco mały i skromny. Wielki wieszcz wyszedł ze skromnego, choć szlacheckiego domu. Było tam jeszcze wiele interesujących przedmiotów. Między innymi fasharmonia, którą Tata pamiętał ze swojego kościoła i różne wydania Pana Tadeusza z różnych lat i w przeróżnych językach.

Ponad 300-letnia lipa to jedyne drzewo w okolicy domu, które pamięta Adama Mickiewicza.

Dysponując cudami współczesnej techniki w postaci wspaniałego pojazdu i nawigacji satelitarnej, bez trudu dotarliśmy do perły białoruskich zabytków, czyli zamku Radziwiłłów w Nieświerzu.

Dziedziniec okazał się równie imponujący.

A wnętrza? Nie ma co opowiadać, trzeba to zobaczyć.

Późnym popołudniem dotarliśmy do Mińska. Zdjęcia, które zrobiłem z jadącego samochodu zdradzają styl i rozmach, jaki cechuje zabudowę stolicy.

Ten okrągły budynek przypomina nasz sejm i myśleliśmy, że to parlament, jednak zgodnie z napisem umieszczonym nad kolumnadą jest to po prostu cyrk.

Było już późno. Znaleźliśmy zamówioną wcześniej kwaterę, rozgościliśmy się i wyszliśmy na wieczorny spacer.

Sobota 8 sierpnia 2020 roku. Dzień przed wyborami. Tu, w Mińsku po raz pierwszy poczuliśmy rewolucyjny ferment, który opanował ludzi. Samochody przejeżdżające główną ulicą miasta w pobliżu budynków rządowych trąbiły klaksonami. Widzieliśmy nawet moment zatrzymania jednego z kierowców przez milicję. Jednak kawałek dalej, na starym mieście trwała normalna weekendowa zabawa. Dużo młodzieży, różni grajkowie, śpiewający chłopcy i dziewczyny.

Otwarte kawiarnie, na ulicach tańczący młodzi ludzie. Mińsk dzień przed wyborami.

Dzień 4. Mińsk – Warszawa

Następnego ranka wyszedłem wcześnie rano i przez puste ulice poszedłem do katolickiej archikatedry pod wezwaniem Najświętszego Imienia Najświętszej Marii Panny. Ten kościół to chyba jedyne miejsce, gdzie bardzo poważnie była traktowana pandemia koronawirusa, a na drzwiach były wywieszone kartki z prośbami i zakładanie maseczek. Nie wszyscy przestrzegali, ale większość tak.

Msza święta po białorusku to niezapomniane przeżycie. Układ jest dokładnie taki jak u nas, śpiewy podobne melodycznie, ale, z racji różnicy języka, w nieco innym rytmie. Czuło się powagę i uroczysty charakter mszy. Ofiara zbierana była, nie tak jak u nas, do koszyka, ale do nieprzejrzystego woreczka zawieszonego na obręczy z rączką. Nie widać, kto ile wrzucił.

Zostawiliśmy Białoruś spokojną i uśpioną w leniwy niedzielny poranek, a już tego samego dnia wieczorem wybuchły protesty. Co będzie dalej – nikt nie wie.

Główna arteria Mińska – praspekt Niezależnasti w niedzielny poranek 9 sierpnia 2020 r.
Plac przed Pałacem Republiki z ogromnym bannerem wyborczym.
Reklama

2 odpowiedzi na “Białoruś. Tak blisko, tak daleko”

„myśleliśmy, że to parlament, jednak zgodnie z napisem umieszczonym nad kolumnadą jest to po prostu cyrk” w sumie na jedno wychodzi 😉

Zapatrzyłam się na zdjęcie panoramy Nowogródka – te wielkie reklamy (nie ważne co reklamują) to przekleństwo…
I uwiodły mnie zdjęcia dróg aż horyzont

Polubione przez 1 osoba

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s